Przeżyć śmierć
Moja „przygoda” ze śmiercią zaczęła się w gdańskim hospicjum im. Ks. Dutkiewicza, do którego trafiłem po pierwszym roku studiów seminaryjnych na miesięczną praktykę. Hospicjum to miejsce niezwykłe, w którym nauczyłem się doceniać każdą minutę życia. Wspomnienia z tamtego czasu mam do dziś w pamięci, ale nie tyle istotne są wspomnienia, ile raczej ludzie, których tam spotkałem, a których już dziś z nami nie ma.
Kwestia cierpienia i umierania, który zainspirował mnie już wtedy, pozostała mi bliska przez cały czas seminarium, ponieważ temat mojej pracy magisterskiej był bardzo ściśle związany z odchodzeniem ludzi do wieczności. Czytając rozmaite publikacje o przygotowywaniu ludzi do śmierci ciągle miałem wrażenie, że tak duża baza teoretycznego materiału jest wystarczająca, że będąc dobrym teoretykiem tanatologii, będę umiał pomóc ludziom w najtrudniejszym momencie życia. Bardzo szybko jednak okazało się, że moje młodzieńcze wyobrażenia o końcu ludzkiego życia są rzeczywiście tylko teorią. Za sprawą ks. Jana Uchwata, który opiekuje się Wspólnotą Rodziców po stracie dziecka i jednocześnie jest seminaryjnym wychowawcą, trafiłem na kilka Mszy św. i spotkań do ludzi, którzy są dotknięci dramatem śmierci własnego dziecka. A co było później?
Później widziałem, jak moje „marzenia” o pomaganiu umierającym ludziom topnieją. To co wydawało mi się, że wiem, w gruncie rzeczy okazało się bardzo dalekie od brutalnej rzeczywistości. Nie zapomnę nigdy widoku kosza z kartkami, na których wypisane były imiona dzieci. Dzieci, których z nami już nie ma. Dzieci, które niejednokrotnie nawet nie zobaczyły swoich rodziców. Dzieci, które były długo wyczekanymi i ukochanymi przez swoich rodziców. Dzieci, których już nie ma… Ciągnąca się w nieskończoność lista wyczytywanych imion i brutalnych danych – Marysia, córka Grażyny i Piotra – 10 tygodni, Michaś, synek Magdy i Adama – 18 lat… Każde imię to oddzielna historia nieprzespanych nocy, wylanych łez i jednego pytania, na które nikt nie zna odpowiedzi – „dlaczego”?! Mając skończoną teologię, pisząc pracę właśnie z cierpienia, umierania, z przeżywania żałoby, nic nie umiałem powiedzieć tym ludziom. Tutaj każde „mądre” słowo staje się zbędne. Jednak wiedziałem z mojej pracy, że istnieje coś takiego, jak „fenomen obecności” – po prostu być, nic nie mówić, o nic nie pytać, być i słuchać. Tylko i aż tyle mogłem zrobić…
Przed pierwszym spotkaniem miałem wielką obawę, w jaki sposób ono przebiegnie, jak wygląda życie w takiej wspólnocie… Jedni rodzice mieli łzy w oczach i nie potrafili wypowiedzieć nawet słowa – ich ból po niedawnej śmierci dziecka nie pozwalał im normalnie funkcjonować. Inni, którzy we wspólnocie są już dłuższy czas, a od śmierci ich dziecka zdążyło upłynąć kilka miesięcy czy lat, próbują żyć normalnie i wspierać tych, którzy dopiero weszli na drogę przeżywania żałoby. Nie zapomnę nigdy mojego zdziwienia, gdy jedna z mam wymieniała się z drugą mamą przepisem na sernik… Wtedy uświadomiłem sobie kolejną rzecz – potęgę przyjaźni. Ci ludzie, dlatego, że są razem mogą cieszyć się każdym momentem życia. Dramat, który ich spotkał, nauczył ich wartościowania każdego momentu życia, każdego spotkania i każdego człowieka. Kolejne wizyty we wspólnocie przychodziły mi coraz łatwiej, już wiedziałem, jak się zachować, gdzie usiąść, co zrobić… Każde kolejne spotkanie uczyło mnie, że ci ludzie, którzy przeżyli śmierć, tak – oni przeżyli śmierć własnego dziecka są normalnymi i wspaniałymi ludźmi, którzy do granic możliwości ukochali swoje dzieci. Czasem widuję ich w sklepie, czasem w kościele. Oni są wśród nas. Nigdy wcześniej nie myślałem o tym w taki sposób. Ludzie, którzy przeżywają największy dramat swojego życia, są wśród nas, a nic nie zdradza ich bolesnych doświadczeń.
Z mojej pracy naukowej wiedziałem, że żałoba po stracie bliskiej osoby jest długim procesem, procesem, który trzeba PRZEŻYĆ. Ci ludzie, których spotkałem we Wspólnocie, właśnie PRZEŻYWAJĄ ŚMIERĆ. Bo śmierć trzeba prze-żyć. Nie ma innej drogi, by po takim wydarzeniu na nowo zacząć żyć normalnie, umieć pracować, umieć kochać dalej, starać się o następne dziecko… Głęboko wzruszającym dla mnie było świadectwo bardzo młodych rodziców Karoliny i Mateusza. Chociaż nie zamieniłem z nimi chyba ani jednego słowa, wystarczyło ich obserwować. Przeżyli śmierć swojego dziecka, a ta młoda mama była w ciąży z córeczką, która miała urodzić się w sierpniu. W ich oczach było widać radość, że Pan Bóg błogosławi im następnym maleństwem, ale w tych samych oczach było widać tęsknotę, by to dziecko, które jest jeszcze w drodze, mogło mieć braciszka lub siostrę… Takich widoków nie da się opowiedzieć słowami, to trzeba zobaczyć. Dziś mała Antosia jest największą pociechą tych rodziców, a ich oczy znów zaczęły świecić radością życia.