31 grudnia 2010

Monika

Refleksje spisane w czasie rekolekcji odprawianych przez Internet w 2010r. (www.e-dr.jezuici.pl)

Refleksja z dnia 2 kwietnia, Wielki Piątek:

Stacja 12 – Jezus umiera na krzyżu

Dzień śmierci. Nie wiem czy jest to jakiś zbieg okoliczności, a jak nie, to nie jestem jeszcze w stanie odczytać znaczenia tego dnia w moim życiu... bo właśnie dzisiaj w Wielki Piątek, kiedy umiera Jezus, również u mnie zaczyna sie poronienie... tracę nienarodzone jeszcze dziecko. Dzień pełen bólu tak fizycznego jak i duchowego. Niespodziewane wydarzenie które spada na mnie można powiedzieć jak grom z nieba. W tym całym wydarzeniu przed oczami staje mi Maryja. Ona też w tym dniu straciła swoje dziecko. I stoję tak razem z Nią pod krzyżem Jezusa ... na Golgocie... i tak razem przeżywamy to co się teraz stało. Stoimy, milczymy, i cierpimy. Z drugiej strony, łączę mój ból z Jezusem... i pomimo tego co się dzieje czuję się że to jest jakaś łaska że właśnie dzisiaj mogę cierpieć razem z Nim.... Nie wiem czy to ma sens co teraz napisze, ale wewnętrznie czuję się szczęśliwa bo mogę „coś” Jezusowi ofiarować... to „coś” to jest ten właśnie ból czy też zjednoczenie sie w bólu. Dopiero parę dni temu pisałam że boję się bólu a dzisiaj on tak nagle na mnie spada i jakoś w ogóle nie mam żadnego uczucia strachu. Nie boję się, a wręcz przeciwnie... chętnie go przyjmuję. Nawet nie mam ochoty zadawać pytania „dlaczego” to się stało. Po prostu, przyjmuję to jako wolę Bożą. Moja mama też zwraca uwagę na jeden fakt i mówi mi: „coś w tym jest że ty się urodziłaś w Niedzielę Wielkanocną a twoje dziecko odchodzi z tego świata w Wielki Piątek”. Nie wiem, może coś w tym jest, a może nie. Jedno co do mnie dociera, to że jest to w jakimś stopniu głębokie spotkanie się z Bogiem i jakby jakiś udział w Jego cierpieniu.

Refleksja ogólna po rekolekcjach:

Wracając jeszcze do mojej historii z poronieniem. Było to już drugie tego typu zdarzenie w moim życiu. Pierwszy raz 6 lat temu. Niby to samo wydarzenie, ale różnica w przeżywaniu ogromna. Różnica jest taka, że 6 lat temu, wszystko kręciło się wokół mojego „ja”. To „ja” zaszłam w ciąże, to „ja” ją straciłam, etc... Boga w tym w ogóle nie było. Jak już doszło do poronienia to po prostu moja uwaga skupiła się na tym że „ja” nie będę tego dziecka mieć (mimo że oboje z mężem bardzo go chcieliśmy)... jak „ja” się teraz przyznam wszystkim że dziecka nie ma. Czułam się odpowiedzialna za tłumaczenie się itd. Dlatego też dużo wtedy płakałam bo żaliłam się sama nad sobą. Co prawda dość szybko poczęło i urodziło się kolejne dziecko więc na szczęście jakoś bez depresji przeszłam przez to wydarzenie pierwszego poronienia. Tym razem było zupełnie inaczej. Ponieważ zajmujemy się naszymi przybranymi dziećmi, jakoś nie mogliśmy się sami zdecydować czy powinniśmy się starać o kolejne własne dziecko czy nie. Więc postanowiliśmy że ostatnia decyzja należy do Boga, no i dziecko się poczęło. Wszyscy bardzo się cieszyliśmy... cała rodzina też... dziadki, ciotki, itd. Dla mnie osobiście doszła jeszcze świadomość że jest to najlepszy prezent jaki dostaliśmy od Boga i od samego początku dziękowałam mu za ten dar, i odruchowo od razu powierzyłam tego dzidziusia Jego opiece... jakbym mu mówiła „zrób Panie z tym dzieckiem co chcesz, zgadzam się na wszystko, ale niech ono będzie dla Twojej chwały”. Wtedy właśnie nadszedł Wielki Piątek i związane z nim poronienie. Myślę, że to postawienie Boga i Jego woli na pierwszym miejscu pozwoliło mi tak „łatwo” pogodzić się z tą stratą, i przeżywać to cierpienie jako moje uczestnictwo w drodze krzyżowej Jezusa. Nasunęło mi się jeszcze jedno porównanie... kiedy Jezus przybył to Jerozolimy, było to radosne wydarzenie (Niedziela Palmowa), a niedługo potem skończyło się tak boleśnie i tragicznie. Ale było to dlatego, aby z tego wypłynęło jakieś dobro – moje zbawienie. Tak też było u mnie... najpierw radość, później ból... Nie wiem czy dobrze odczytuje powody tego, ale na dzień dzisiejszy wydaje mi sie, że chyba po to abym mogła jakoś doświadczyć czy też uczestniczyć w cierpieniu Jezusa. A może był to jakiś test dla mnie czy ja naprawdę ufam Bogu, czy tylko tak mówię? Ból fizyczny minął, wizyty u lekarza też. Jakoś tak dziwnie się czułam, kiedy lekarze próbowali mnie „pocieszyć” tłumacząc, że to na pewno nie była moja wina, że pewnie genetycznie było coś nie tak, że mam już dwójkę dzieci, itd…, a mi się to wydawało takie mizerne, bo to było tylko patrzenie z ludzkiego punktu, z tego punktu zadbania tylko o własne „ja”, a ja w sercu wiedziałam że to dziecko należało od początku do Boga i On z nim postąpił według swojej woli i że teraz juz to maleństwo jest u Niego, i czułam się z tymi myślami dobrze. Tym razem nie mam w ogóle problemu, aby odpowiadać na pytania „jak sie czujesz” kiedy pyta ktoś, kto może się jeszcze nie „zorientował” że dzidziusia już nie będzie. Jestem nieprzeciętnie wdzięczna Bogu za łaskę wiary, bez której pewnie nie byłabym w stanie Mu tak zaufać... a ta łaska to chyba wypływa z sakramentu pojednania (do którego często przystępuję)… Doświadczenie to jeszcze bardziej uświadomiło mi, że zgadzając się z wolą Bożą życie naprawdę jest łatwiejsze i problemy nie takie straszne – kiedy się naprawdę zaufa Bogu.

Monika

Świadectwa
(wszystkie treści są własnością Wspólnoty Rodziców po Stracie Dziecka, kopiowanie i udostępnianie bez zgody zabronione)

Używamy plików cookies Ta witryna korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności i plików Cookies .
Korzystanie z niniejszej witryny internetowej bez zmiany ustawień jest równoznaczne ze zgodą użytkownika na stosowanie plików Cookies. Zrozumiałem i akceptuję.
34 0.037984848022461