23 października 2015

Agnieszka

"Spokój"

Chciałabym podziękować za czas spędzony z wami, napisałam pod jednym zdjęciem, że to było to, o co zawsze Boga prosiłam.

A przez ostatnie parę miesięcy czułam, że nie dam rady tak żyć, błagałam o pomoc, czułam się tak jakby ktoś od środka rozrywał mnie na strzępy. Byłam zagubiona, załamana, czułam się jak w klatce. Sporo nie pamiętam z tego okresu zresztą nic dziwnego, miałam duże problemy z koncentracją i pamięcią.

Nauczyłam się żyć z maską na twarzy, gdyż nie chciałam, aby ktoś widział co czuję. Założyłam z góry, że gdyby ktokolwiek wiedział o moich uczuciach to by wykorzystał je przeciwko mnie, nie brałam pod uwagę innej opcji, wydawała mi się niemożliwa.

Teraz sobie myślę, że to było spowodowane moim dzieciństwem, dorastaniem i późniejszymi kontaktami z różnymi ludźmi, którzy słownie mnie w jakiś sposób skrzywdzili.

Starałam się być dobrą uczennicą, koleżanką, żoną i matką, a przede wszystkim być dobrym człowiekiem. Dużo ludzi miało swoje zdanie na mój temat, jaka jestem, jak wyglądam, co sobą reprezentuję. Buntowałam się przeciw temu, starałam się pokazać, że nie mają racji. Jak się okazuje - teraz po przemyśleniach - kosztem synów i męża czyli ludzi którzy mnie kochają. A przecież moim marzeniem zawsze było, abym miała męża, który mnie kocha szanuje, zdrowe dzieci, aby były szczęśliwe, abym miała rodzinę....

Pieniądze, praca, mieszkanie, jakieś tam osiągnięcia nie były moim głównym celem. Nigdy.

Gdy pierwszy  syn się urodził ruszyła machina w postaci krytyki jaka jestem, a raczej jaka powinnam być dla syna itp. oraz sprawy związane z życiem, pracą. Smutne to, ale dałam się w to wciągnąć i udowadniać im poprzez swoją pracę, wymagałam też od męża i dzieci, bo chciałam pokazać, że to nieprawda...

Tylko w domu z bliskimi czyli z mężem i dziećmi byłam sobą i były to fajne, miłe chwile rodzinne.

Trwało to tak wszystko aż do śmierci młodszego syna Mateuszka, który utonął będąc pod moją opieką. Miał 6 lat. To był koszmar. Słowa pijanego strażaka ,,to jak pilnowaliście dzieciaka'' oraz inne ,,pozabijaliście  dzieciaki''. Wtedy chciałam krzyczeć „ja tego nie chciałam”, ale nie mogłam, tylko płakałam i czułam, że serce mi umarło, w głowie odtworzyły mi się wszystkie słowa co ludzie o mnie mówili...

Od tego czasu, aż do Mszy Świętej w sobotę na rekolekcjach, żyłam z poczuciem winy, nie tylko śmierci syna ale uważałam, że źle się stało, że w ogóle istnieję, że  ludzie mieli rację co do mnie, do niczego się nie nadaję, że ból jaki czuję i tęsknota za synem to kara za egoizm. Pomału odtrącałam wszystkich, chciałam aby mnie zostawili, ułożyli sobie życie, byli szczęśliwi tylko nie ze mną. Bardzo ich krzywdziłam słowami, czasem czynami, dużo bólu im zadałam, dużo łez.

To było ich straszne 6 lat życia ze mną. A oni przy mnie byli, trwali, kochali, tylko coraz smutniejsi...

Na te rekolekcje namówił mnie ksiądz proboszcz z mojej byłej parafii. Zgodziłam się pojechać ale później się rozmyśliłam. Miałam nie jechać, tydzień przed rekolekcjami jednak się zdecydowałam pojechać. Bałam się, nie wiem czego, czułam się jakbym się żegnała ze wszystkimi. Mówi się, że jak ma człowiek umrzeć to, to czuje. Mówiłam do męża, że nie wiem czy wrócę. On do mnie, że może nie chodzi o śmierć tylko o to, że wróci inna Agnieszka. Zaśmiałam się wtedy.

Gdy do was pojechałam czułam strach, zastanawiałam się po co mi to, dla mnie nie ma ratunku.

Nie wiedziałam czego mam się spodziewać, czułam się dziwnie słuchając rozmów o innych dzieciach, życiu innych i  uczuciach. Prawie przez 6 lat nie rozmawiałam o swoich uczuciach i o Mateuszku, nie licząc tego co do Boga mówiłam lub do Maryi.

Te wszystkie rozmowy, konferencje…miałam wrażenie, że to wszystko jest mówione do mnie i o mnie. Pierwszy raz pozwoliłam sobie na myślenie o moim życiu: tym przed wypadkiem i tym po. Porównywałam siebie i innych ludzi, ich reakcje związane z śmiercią dzieci oraz opowieści jak ludzie ich traktowali. Dotarło do mnie, że ludzie tak mają, że nie wiedzą co Ci powiedzieć i przechodzą na drugą stronę drogi, bo inaczej nie potrafią, a nie dlatego, że ja nie dopilnowałam syna.

Do Mszy św. w sobotę dużo myślałam, głowa mi pękała z bólu. Dotarło do mnie co Bóg mi dał, co mam i że kocham moich chłopców. W czasie Mszy św. płakałam pierwszy raz od bardzo dawna. Prosiłam Jezusa o pomoc (zawsze uważałam, że nie jestem godna dotknąć nawet Jego stóp), odważyłam się prosić, że chcę się do Niego przytulić. Poczułam, że Ktoś zabiera ciężar ze mnie, czułam ulgę i radość w sobie i takie odprężenie nie do opisania. Po Mszy zadzwoniłam do męża, przeprosiłam go za wszystko i podziękowałam. On westchnął i powiedział: „ a nie mówiłem, że wrócisz inna ” :)  

Później była Adoracja, po niej, jak wychodziłam z kaplicy czułam, że będzie dobrze, że zaczyna się nowe życie, czułam spokój.

Ten spokój i radość czułam przez cały następny tydzień.

Podziękowałam kilku osobom, za to, że przy nas były, przeprosiłam, wyjaśniłam dlaczego tak się zachowywałam. Przeprowadziłam kilka rozmów z najbliższymi.

Ja sama nie wiem co myśleć, czuję spokój, cieszę się chwilami dnia obecnego i dziękuję Bogu oraz Aniołom za opiekę nade mną i moimi bliskimi. Co będzie dalej? Nie wiem, mam nadzieje, że nie zmarnuję tej szansy, jaką dostałam od Boga i czasu spędzonego z bliskimi. 

Pozdrawiam was i jeszcze raz dziękuje za rekolekcje.

Agnieszka

Świadectwa
(wszystkie treści są własnością Wspólnoty Rodziców po Stracie Dziecka, kopiowanie i udostępnianie bez zgody zabronione)

Używamy plików cookies Ta witryna korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności i plików Cookies .
Korzystanie z niniejszej witryny internetowej bez zmiany ustawień jest równoznaczne ze zgodą użytkownika na stosowanie plików Cookies. Zrozumiałem i akceptuję.
34 0.037335872650146