31 października 2008

Beata

Historia czterech ciąż po 35 roku życia – warto mieć nadzieję

Adaś – narodziny i odejście w 22. tygodniu ciąży

W listopadzie 2004 roku zaszłam w ciążę. Miałam wtedy 36 lat. Była to moja druga ciąża. Długo nie mogłam się na nią zdecydować.. Zaważyła na tym niepełnosprawność pierwszej, wówczas 9-cio letniej, córki, która jest wcześniakiem z obciążeniem okołoporodowym. Od jej urodzenia razem z mężem czuliśmy niepokój o jej życie, później zaakceptowanie jej choroby i niepełnosprawności – to wszystko nie ułatwiało decyzji o kolejnej ciąży. Stąd decyzja o ciąży to staranne przygotowanie do niej. I po kilku cyklach są upragnione dwie kreski. W 10 tygodniu decyzja o zwolnieniu lekarskim. W poradni genetycznej, do której dostałam skierowanie ze względu na ukończenie 35 roku życia, lekarka na moja wzmiankę o niepełnosprawnym dziecku i wieku sugeruje amniopunkcję. „Bo lepiej wiedzieć wcześniej, gdy ma się chore dziecko”. Nie rozumiem tych słów, ale czemu mam jej nie wierzyć i zgadzam się. Za kilka dni jestem w szpitalu. Dają mi do podpisania zgodę na zabieg. Amniopunkcja niesie ryzyko poronienia, zakażenia, ale tylko w 1%. Podpisuję. Pobieranie próbki nic nie boli, ale to upiorne, kilkutygodniowe czekanie na wyniki. Wreszcie po dwóch tygodniach są, kariotyp prawidłowy. Będzie synek! 2 kwietnia 2005r. Wielu osobom ta data kojarzy się ze śmiercią Jana Pawła II. A dla mnie to również dzień, w którym dowiedziałam się, że będzie koniec mojej ciąży. Jestem w 22 tygodniu, 3 dni wcześniej słyszałam po raz pierwszy na ktg, jak bije serce mojego synka. Wieczorem zauważam, że krwawię. Jedziemy z mężem do szpitala. Nie mam o nim dobrego zdania, mam przykre wspomnienia, gdy rodziłam tam pierwsza córkę, ale znajduje się najbliżej naszego domu. W myślach modlę się i wmawiam sobie, że to tylko małe krwawienie, które ustanie i wrócę do domu. Na izbie przyjęć lekarz po badaniu mówi do położnej: ”rozwarcie na dwa i pół palca”. A do mnie „I po ciąży”. Nie rozumiem, co do mnie mówi, przecież tylko zakrwawiłam, a teraz już nie.... „szyjka się rozwiera, nie miała pani założonego szwu, na porannym obchodzie zadecydujemy, co dalej”. Kładą mnie na patologii ciąży z kobietami w 42 tygodniu, które czekają na wywołanie porodu. Położne podłączają mnie do ktg i słyszę miarowy rytm serduszka synka. Uspokajam się. Modlę się, że ordynator podejmie decyzje o założeniu szwu, przecież przestałam krwawić... Rano przychodzi ordynator i po zbadaniu klepie mnie po ręce i mówi: „jest pani młoda( czy on wie, ile mam lat?), niestety musi pani urodzić, bo nastąpiło całkowite rozwarcie, na pewno będzie mieć pani kolejne dziecko...” Zabrzmiało to jak wyrok... Leżę na łóżku i płaczę. Moje lokatorki z sali nie rozumieją co się stało, a ja nie mam zamiaru im opowiadać o sobie. Później położne już nie robią mi ktg... 

Następnego dnia podają kroplówkę z oxytocyną. Następnie kontrolne usg i .... poruszenie. Jeden z lekarzy mówi do drugiego- „Ale tu wychodzi, że będzie ważyć więcej niż 500 gram, musimy zawieźć pacjentkę na salę porodową”. Wiozą mnie na piętro, gdzie jest porodówka, świeżo po remoncie, nie ma ścian z kafelek tylko oddzielne, kolorowe sale porodowe. Ale i tak przez otwarte drzwi słyszę, co się dzieje na salach obok - właśnie urodziła się dziewczynka, a wg usg miał być chłopak i wszyscy na sali obok śmieją się z pomyłki doktora i pytają rodziców, czy maja różowe ubranka dla córeczki. Nie wyrabiam z bólu, strachu skurcze mam co 2 minuty. Nagle wkracza położna z anestezjologiem i nakładają mi narkozę na twarz. Odpływam... Budzę się znowu na sali. Jestem przytępiona, nie dociera do mnie, co się stało, widzę tylko zielone kafelki na ścianach. Położne zwożą mnie do sali na patologii ciąży. W międzyczasie zmieniły się pacjentki, bo tamte poszły na porodówkę. Przychodzi do mnie młoda lekarka, jak się okazało, pediatra, która informuje mnie, ze dziecko zostało ochrzczone z wody imieniem Adam. Równocześnie pojawia się lekarz z oddziału i mówi: „Dziecko ważyło tylko 460g, a pani ciąża trwała tylko 22 tygodnie i 3 dni- zabrakło pani 4 dni do 23 tygodnia- stąd nie dostanie pani żadnych dokumentów, żeby zarejestrować dziecko w urzędzie stanu cywilnego. Ale może pani zabrać ciało i pochować, tylko musi pani podjąć decyzje w ciągu godziny, bo musimy przekazać dyspozycję, co zrobić z ciałem”. Narkoza działa na mnie tak, że nie mogę wstać z łóżka. Mąż czeka na sali odwiedzin, nie może wejść do mnie. Ale ja nie mam sił, by wyjść sama do niego. Proszę, żeby ktoś mnie zawiózł na wózku. Konsternacja - po co mamy panią zawieźć do męża. Płaczę do telefonu mężowi, ze nie chcą mnie do niego przywieźć. Mąż siłą wchodzi na oddział i gdy lekarz głośno zwraca mu uwagę, że tu nie wolno wchodzić odwiedzającym, krzyczy, że jak tak podle można traktować pacjentki. Robi się zamieszanie, znajduje się natychmiast wózek i razem wyjeżdżamy na salę odwiedzin. Ciężko nam pogodzić się z tym co się stało, zachowanie lekarzy dodatkowo przygnębia. Mąż ma tyle siły, żeby jeszcze iść do sekretariatu szpitala i wziąć zaświadczenia niezbędne do pochowania synka. Po południu ma przyjść znajoma. Jest ona psychiatrą i chce mi pomóc. Ale musi wejść na oddział, a gdy mówi do lekarzy, w jakim celu, ci z oddziału są zdziwieni, że czemu taka pacjentka jak ja potrzebuje specjalistycznej pomocy psychiatrycznej.... Po interwencji u ordynatora zostaje wpuszczona i możemy porozmawiać. Naprawdę dużo dała mi ta wizyta, jestem jej za to głęboko wdzięczna..... Na sali znowu nowa zmiana kobiet czekających na poród. Nikt nie proponuje mi zmiany sali na taką bez kobiet w ciąży, („pani jutro wychodzi, nie opłaca się przekładać pościeli...”) co kilka godzin słucham regularnie tętna nie mojego dziecka przez ktg i nie mogę opanować łez.... Upiorna noc, gdyż nie mogę spać, bo znowu nastąpiła rotacja pacjentek do porodu i jak w maglu przychodzą następne oczekiwać na wywołanie porodu, znowu ktg i dobre rady położnych o pielęgnacji dziecka po urodzeniu. Jedna mówi, ze w radio słyszała o kobiecie, która urodziła wczoraj trzech chłopców i dala im na imię Jan, Paweł, Karol. Cały świat żyje odejściem Jana Pawła II...

Jestem już w domu. Zastanawiamy się z mężem co robić. Naszemu synkowi wybraliśmy inne imię. W szpitalu przed porodem nikt nie rozmawiał z nami, czy chcemy ochrzcić synka i jakim imieniem. Radzimy się mojego kolegi z lat szkolnych, który jest księdzem. Sugeruje nam posłuchać głosu serca, bo to nasze dziecko i możemy zadecydować o imieniu dla niego sami.. Podejmujemy decyzję, ze synek będzie miał imię „narzucone” przez szpital. Bo może to imię, które mu wybraliśmy, nie było przeznaczone dla niego?...
Pokropek na cmentarzu, jest tylko najbliższa rodzina i ksiądz. Nie pamiętam nic poza jednym zdaniem – „może Bóg miał inny cel w stosunku do tego dziecka, niż wy rodzice?”
Zaczynają się koszmarne dni. Rano budzę się, wydaje mi się, że jestem w ciąży, wyciągam rękę, żeby pogłaskać brzuch, i .... płacz. Mimo leków mój nastrój nie poprawia się przez cały dzien. Nie jestem w stanie nic jeść - w ciągu 6 tygodni moja waga spada o 10 kg. Za oknami zaczyna się wiosna, a ja mam światłowstręt., nie odsłaniam zasłon przez cały dzień. Nie jestem w stanie odbierać telefonów, mąż je odbiera i szybko odpowiada, czemu nie rozmawiam, może później oddzwonię. Stara się mnie ochronić przed całym światem. Bierze zwolnienie lekarskie i opiekuje się mną jak dzieckiem. Córkę odwozi do i z przedszkola, żeby ona jeszcze bardziej nie przeżywała tego, co się wydarzyło w naszej rodzinie. Ja nie mam prawa do urlopu macierzyńskiego, bo mam szpitalny wypis mówiący, ze poroniłam, a nie urodziłam przedwcześnie. Ze szpitala dostałam dwutygodniowe zwolnienie. I prawdę mówiąc nie wyrabiam w domu, nosi mnie, chce zmienić ten nastrój i wierzę, że powrót do pracy umożliwi mi zapomnieć o przebytym koszmarze. Moja psychiatra stanowczo odradza ten zamiar, mówi, że musze przeżyć czas żałoby, jest to konieczne, żeby moc potem jakoś normalnie żyć. A przecież mam starszą córkę, która wymaga troskliwszej opieki niż zdrowe dziecko, nie mogę zatracić się w przeżywaniu straty dziecka, tak jak to jest konieczne... Zostaję skierowana na terapię psychologiczną. Na pierwszym spotkaniu mówię, ze poradzę sobie sama, bo moje pierwsze dziecko jest chore od urodzenia i musiałam nauczyć się z tym żyć, wiec teraz też muszę. Chociaż nie wiem, czemu tyle tygodni po stracie synka wpadam w płacz.....Psycholog mówi: „Czy widzi pani różnicę miedzy tymi dwoma zdarzeniami? Dziecko, nawet chore, ono jest tu, na ziemi, z panią, miłość macierzyńska, jaką pani posiada, przelewa pani na dziecko, ma pani kogo kochać, o kogo się troszczyć A gdy traci pani dziecko, to dotyka panią nieodwracalne zdarzenie. Stąd musi pani poddać się terapii...” Minie trochę czasu, zanim docenię sens tych spotkań..... Na jednej z wizyt pytam się, co się dzieje, gdy takie ogromne doświadczenie jak strata dziecka może się zdarzyć ponownie, czy człowiek jest w stanie poradzić z kolejnym tak ciężkim przeżyciem. „Człowiek, gdy poddał się prawidłowej terapii, powinien sobie poradzić z ponownym takim zdarzeniem. Bo organizm zna już ten stan stresu, jaki przeżył wcześniej. I zna sposoby, żeby się bronić. Ale nikt nie wie, ile takich doznań jest w stanie wytrzymać, więc lepiej rozważnie podejmować decyzje życiowe...” Mąż przewidując mój kiepski stan i dużo czasu, instaluje w domu internet. Gdy widzi mnie, jak nonstop jestem na stronach i forach poświęconych poronieniom mówi, ze to był zły pomysł. Ale ja na tych stronach znajduję informacje odnośnie rejestracji dzieci, które zmarły w wyniku poronienia. Zaczynam mieć wątpliwości, czy szpital nie popełnił błędu, traktując mój pobyt w szpitalu jako poronienie i nie wysyłając dokumentów rejestracji synka do urzędu stanu cywilnego. Razem z mężem piszemy prośbę do szpitala o wystawienie i wysłanie dokumentów niezbędnych do rejestracji dziecka. Odpowiedź nadchodzi szybko. Szpital nie może wystawić tych dokumentów, bo zgodnie z przepisami z roku 1998 jest to niemożliwe, gdy dziecko ważyło mniej niż 500g, jego długość nie przekraczała 25 cm, a ciążą była młodsza niż ukończony 22 tydzień. Ale z informacji umieszczonych na stronach internetowych www.dlaczego.org.pl i www.poronienie.pl wynika co innego i podane są inne przepisy prawne. Na innym forum znajduję posty małżeństwa młodych ludzi, którzy stracili bliźnięta w 21 tygodniu ciąży, też mieli problem z uzyskaniem dokumentów ze szpitali i udało im się wygrać. Piszę do nich maila z prośbą, czy mogą mi pomóc. Wysyłają mi skany swoich dokumentów skierowanych do Ministerstwa Zdrowia oraz do szpitala. W oparciu o nie piszemy z mężem pismo do Ministerstwa Zdrowia i Rzecznika Praw Obywatelskich z prośba o sprawdzenie czy postępowanie szpitala było prawidłowe. W ciągu miesiąca Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich informuje nas, ze sprawa jest zasadna i wysłał pismo do władz szpitala z zapytaniem, czemu tak postąpiono. Ministerstwo Zdrowia odpisało nam, ze przepisy, na które powołuje się szpital w piśmie do nas są nieaktualne!!!! I mamy prawo do zarejestrowania synka w urzędzie stanu cywilnego. Wysyłamy żądanie do szpitala z kopią dokumentów, jakie otrzymaliśmy, aby wysłali dokumenty do usc. Gdy otrzymuję potwierdzenie ze szpitala, że to zrobili, idę do urzędu stanu cywilnego. Na korytarzu dwie kolejki - w jednej przeważnie młodzi ojcowie w kolejce do sali, gdzie rejestruje się urodzenia, a w drugiej kolejce stoją starsze osoby do sali, gdzie zgłasza się zgony. Czekam w drugiej kolejce. Gdy jest moja kolej, podaje pismo ze szpitala urzędniczce. Przegląda dokumenty, wychodzi na chwile, wraca i mówi: „pani musi przejść do sali, gdzie rejestruje się urodzenia”. Nie rozumiem, czemu mam tam pójść, gdy urodziłam, powiedziano mi, że moje dziecko nie mogło przeżyć, bo to tylko 22 tydzień ciąży.... „Pani dziecko urodziło się żywe”- mówi urzędniczka. Przechodzę do sali, gdzie urzędnik wyciąga zgłoszenie ze szpitala. Chce je przeczytać. Z dokumentów wynika, ze mój synek urodził się żywy. Żył tylko 1 minutę, bo nikt nie dał mu szans, ze może przeżyć i nikt nie podjął decyzji, żeby go ratować. Łzy lecą mi po twarzy. Otrzymuję akt urodzenia, a w drugiej sali akt zgonu. Urzędnik daje mi również kartkę, którą okazuje się firmie pogrzebowej. Mówię, że moje dziecko już pochowałam 3 miesiące temu... Dopiero wtedy patrzy na datę śmierci i czuje się zażenowany. Mimo, że od odejścia Adasia minęło 3 miesiące mój stan emocjonalny nadal nie jest dobry, nie panuje nad sobą w wielu sytuacjach. Niby po spotkaniach z psychologiem czuję się lepiej, ale wewnątrz, w środku coś się dzieje niedobrego, nie mogę się tego uczucia pozbyć. Nagle dociera do mnie ta data- 4 sierpnia miałam przewidywaną datę narodzin Synka. Na 4 sierpnia również mam komisję w ZUS o przyznanie świadczenia rehabilitacyjnego. Nieważne, że na etapie prawnym zostało to wyjaśnione, ze mimo, ze jestem na zwolnieniu 9 miesięcy, to urlop macierzyński (który mi został z data wsteczną przyznany po 3 miesiącach, mogłam zarejestrować Adasia w urzędzie stanu cywilnego) przerywa 180 dniowy okres zasiłkowy i mogę być dalej na zwolnieniu, ja i tak musze się stawić na komisji ZUS, bo został już termin wyznaczony! W tym dniu idę na komisje, wcześniej zażywając środki uspokajające. Gdy czekam w ZUS-ie, okazuje się, ze nie ma orzecznika psychiatry tylko internistka. „Proszę się rozebrać”. Bo lekarka musi zbadać, czy mój kręgosłup jest w porządku.... Na moje pytanie, czy czytała moją historie choroby, odpowiada, ze ona musi dokona badania internistycznego, bo taką ma specjalność. „No tak, ma pani skoliozę, a wracając do pani choroby, to moja znajoma przy porodzie dostała rzucawki, dziecko nie przeżyło, a ona sama ledwo uszła z życiem”. Nie rozumiem, czemu ona to mówi, czy w ten sposób mnie pocieszy?... Wychodzę... Mąż nie może znieść urlopu w domu. Jedziemy na południe Polski. Zatrzymujemy się w Krakowie. Jednego popołudnia, gdy jesteśmy na Plantach, idę do Sióstr Dominikanek na Gródku. Przeczytałam o nich w Internecie, że celem tego zakonu jest pomaganie kobietom w trudnej ciąży. Rozmawiam przez klauzurę z siostrą zakonną. Ujmuje mnie jej delikatność i takt w rozmowie ( a bardziej moim monologu). Na pożegnanie dostaję od niej pas św. Dominika i modlitwy. Mija pół roku. Mogę czynić przygotowania do kolejnej ciąży. Chcąc znaleźć odpowiedź, czemu mam tendencję do przedwczesnych porodów, występuję do szpitala, gdzie rodziłam córkę i Adasia, o historie choroby i wszystkie badania. Wynik histopatologiczny z ostatniej ciąży sugeruje zakażenie błon płodowych. Czy ma to związek z amniopunkcją, której się poddałam? Nie mogę spać po nocach, idę do histopatologa szpitalnego. Lekarka, która tłumaczy mi cierpliwie wynik, mówi, że zbyt długi czas upłynął od amniopunkcji do momentu, kiedy urodziłam. „Ale czy musi pani robić ten zabieg w kolejnej ciąży, jeśli i tak chce pani urodzić?” Pytanie to nie daję mi spokoju. Dotąd myślałam, ze amniopunkcją poza wykrywaniem wad pomaga również w leczeniu dziecka w łonie matki. Zadaję podobne pytania na kilku forach poświęconych ciąży. Nie mam złudzeń, ze tak nie jest. Dojrzałam do decyzji, ze jeśli będę w następnej ciąży, na amniopunkcję się nie zdecyduje... Na forum internetowym poronienie.pl powstaje wątek o spotkaniu dziewczyn po poronieniu z mojego miasta i okolic. Idę na pierwsze spotkanie i mam możliwość poznania osób, które tak jak ja, są po stracie ciąży i dzieci. Poznanie osób, które wcześniej się znało tylko dzięki forumowym nickom jest niesamowitym przeżyciem. Kontakt osobisty daje o wiele większe możliwości w wymianie informacji oraz wspierania się w trudnych chwilach. A zasady, że znajomości zawarte w Internecie powinny zakończyć się spotkaniem osobistym, staram się przestrzegać do dziś. Mimo starań w ciążę nie zachodzę. Dzięki monitoringowi wiem dlaczego - nie mam owulacji. Zaczynam leczenie – udaje się następnym cyklu, jestem w ciąży.

Zosia - narodziny i odejście w 25. tygodniu ciąży

Ta ciąża była zmedykalizowana od poczęcia. Zrobiona największa ilość badań, wymazów, wizyt. Od początku leki. Ale psychicznie czułam się źle. Strach o ciążę paraliżował wszystko. Nie potrafiłam uwierzyć, że będzie ona miała szczęśliwe zakończenie. Pas św. Dominika noszę cały czas, modlitwom nie ma końca. W domu obsesja białego papieru w łazience. Zastrzyki z heparyny. I ten lęk, bo niedługo pierwsza rocznica odejścia synka. To dopiero ósmy tydzień, ale chcę iść na cmentarz. W nocy dostaję krwotoku. „czy Bóg może być tak okrutny, że rok po roku mam tracić swoje dzieci?!” Rano pędem do lekarza - „zrobił się krwiak, serduszko dziecka bije prawidłowo” słyszę uspokajające wieści w gabinecie. Skierowanie do szpitala, nie zgadzam się, wolę leżeć w domu. Odstawiam heparynę, żeby nie zwiększać ryzyka ponownego krwotoku. Po dwóch tygodniach krwiak się wchłonął, ale ja leżę dalej, bo się boję się o szyjkę - muszę wyczekać jeszcze kilka tygodni, żebym miała założony szew. Rezygnuję z wizyty w poradni genetycznej, bo i tak nie zdecydowałabym się na amniopunkcję. Skierowanie do szpitala na założenie szwu. Tym razem decyduję się na inny szpital, kliniczny. Kilkudniowy pobyt w szpitalu i znowu w domu. Oszczędzam się dalej, ale coś zaczyna się dziać z moją ciążą. Zaczyna mi się stawiać brzuch, choć to dopiero 19 tydzień. Czuję się coraz gorzej. Ostatnie usg potwierdza skracanie szyjki, ale szew trzyma. W nocy w 21 tygodniu dostaje krwotoku. Jadę do tego samego szpitala, gdzie zakładano mi szew. Robią usg, będzie prawdopodobnie dziewczynka. Krwotoki mam coraz częstsze, co 2-3 dni, ale szew nie zszedł. Podają mi fenoterol w kroplówce, ale po kilku dniach odłączają i chcą przestawić na tabletki. Równocześnie, mimo mych obaw co do wstawania, przysyłają mi rehabilitantkę, która ćwiczy ze mną wstawanie z łóżka i naukę chodzenia. Leżę sama, duchowego wsparcia udziela mi kapelan szpitalny o. Mieczysław, którego już miałam możliwość poznania wcześniej, przed ciążą. Pewnego dnia, podczas toalety porannej i badania na innej sali, nie mogę znaleźć mojego paska św.Dominika. Pewnie położne myśląc, że to tylko zwykły pasek materiału, wyrzuciły go podczas ścielenia mojego łóżka. Zaczynam się bać, czy to nie początek końca. Piszę do sióstr, żeby mi przysłały następny... Nadchodzi sobota 22 lipca. Czuję, że skurcze zaczynają być coraz częstsze. Ponownie podłączona kroplówka z fenoterolu nie jest w stanie powstrzymać postępującej akcji. Podają mi sterydy na rozwój płuc dziecka. Zapada decyzja o zdjęciu szwu, bo istnieje ryzyko rozerwania szyjki. Skurcze są coraz częstsze i bardziej bolesne. Wiem już, że dzisiaj urodzę, choć to dopiero 25 tydzień. Błagam lekarza o cesarkę, żeby dziecko mogło mieć większe szanse przeżycia. „U nas w szpitalu nie praktykuje się cieć w tym przypadku” - słyszę. Bóle są już bardzo mocne i regularne, tak, że nie wyrabiam z bólu. Przewożą mnie na salę zabiegową. Mam wrażenie, że jak jest skurcz, to tracę przytomność. Nie pomaga mi nikt z personelu, wręcz przeciwne, słyszę kpiący głos lekarza, że mimo tylu porodów nie potrafię sobie poradzić z oddychaniem przy skurczu. Jak przez mgłę widzę innego lekarz, to neonantolog. Jak w majakach krzyczę, że mają a ratować dziecko i jak nie przeżyje, mają ja ochrzcić imieniem Zosia. Nagle czuję ciepło, czuję, że ją urodziłam, ale nie słyszę żadnego krzyku. Lekarz przyjmujący poród waży ją i dziwi się, że jest taka duża jak na 25 tydzień ciąży – waga wynosi 750g. Lekarka bierze ją na ręce (czemu nie ma inkubatora?) i wychodzi. Przed oczami na ścianie mam zegar - jest 23.30. Dają mi narkozę. Budzę się, jest już po północy. Przychodzi neonantolog i mówi, ze córeczka nie podjęła walki o życie, mimo półgodzinnej próby reanimacji... I że ochrzcili ją tak, jak prosiłam...W sali obok leży dziewczyna, która również w tym samym dniu urodziła w 24 tygodniu ciąży i lekarz dyżurny mówi, że coś dziwnego się dzieje na oddziale...

Rano budzę się z poczuciem winy. Jestem słaba, ale muszę zobaczyć nasze dziecko i je pożegnać. Proszę męża, żeby przywiózł aparat fotograficzny. Gdy mówię pielęgniarkom, że idę pożegnać moje dziecko, widzę zdziwienie w ich oczach. Idziemy na oddział noworodków i wcześniaków. Widzę mamy przytulające swoje dzieci i mam łzy w oczach. Lekarka, która odbierała mój poród kieruje mnie na koniec oddziału. Położna z olbrzymiej lodówki stojącej pod ścianą wyciąga zawiniątko zapakowane i owinięte zieloną taśmą .Otwiera je. Widzę naszą Zosię – wygląda, jakby spała. Tulę jej rączkę do mojej... Wyciągam malutkie białe ubranko, które przyniósł mąż i kładę je na niej. Teraz, gdy ja widzę, pamiętam jej rysy twarzy, włosy. Ale boję się, że później nie będę w stanie sobie jej przypomnieć.... Wyciągam aparat i ... .nagle pojawia się położna i krzyczy, co ja robię. Przez łzy mówię, że zdjęcia muszę zrobić, żeby nie zapomnieć dziecka, które urodziłam. „Ale to jest zabronione, bo mamy właśnie kontrolę SANEPIDu”. Przychodzi lekarka i mówi położnej, ze rodzice maja prawo pożegnać się ze zmarłym dzieckiem i robić zdjęcia również... Lekarz prowadzący na porannym obchodzie jest wyraźnie zdziwiony moim nagłym porodem. „Ale co się stało w sobotę, że pani urodziła?”. Skąd mam wiedzieć, to on jest lekarzem, nie ja, więc jego słowa brzmią jak ocena ratowania mojej ciąży... Nie wyrabiam psychicznie w tym szpitalu, chcę wyjść do domu. Robią mi badania i po wynikach zapisują silny antybiotyk do domu. Pytam się czemu. Odpowiadają, ze tak się robi zawsze w takim przypadku. Na moje pytanie odnośnie przyczyny tak nagłego porodu, mówią, ze nie wiedzą. Wychodzę do domu. Po kilkumiesięcznym leżeniu czuje się tak słabo, że ledwo idę, nie wiem, czy będę miała siły uczestniczyć w pożegnaniu naszej córeczki na cmentarzu. W domu z mężem dzwonimy do kapelana szpitala, w którym urodziłam Zosie, czy może odprawić nabożeństwo na cmentarzu. Zgadza się bez wahania. Nie ma nic boleśniejszego nic żegnać kolejne dziecko, gdy odchodzi. Ale nabożeństwo zostało przygotowane przez o. Mieczysława bardzo starannie, sam rozmawiał z nami , czy nie mamy życzeń co do modlitw.

Mąż ma urlop i podejmujemy decyzje, ze wyjeżdżamy z córką, żeby nie siedzieć i płakać w domu. Wybieramy Polskę wschodnią - ta część naszego kraju kojarzy nam się ze spokojem i miejscami, gdzie nie docierają turyści. Białystok, Leśna Podlaska, Grabarka, Siematycze, Kostomłoty, Kodeń, Włodawa, Chełm. Zamość, Nałęczów, Lublin. Poczucie wolno upływającego czasu dodaje mi sił . Ale może mi się tak wydaje...... Wracamy do domu. Wrzesień 2006r. Córka chodzi do szkoły, mąż do pracy, a ja w domu. Nikt z osób, które wtedy znam osobiście, a doznały strat ciąży nie jest w stanie mi pomóc, bo nie doświadczył straty wielokrotnie. Mój wywiad położniczy jest również obciążony przez pierwszą ciąże, być może zawał łożyska opisany w wyniku hispatologicznym przyczynił się do niepełnosprawności mojej córki. Komputer i Internet włączony cały dzień, szukam w sieci, czemu się tak dzieje, że kolejne moje ciąże kończą się przedwcześnie. Wszystkie były prowadzone zgodnie z zasadami sztuki lekarskiej, ostatnie dwie jako ciąże wysokiego ryzyka. Ale wydaje mi się, że mój organizm w ciąży potrzebuje czegoś (może jakiś lek, zabieg), który umożliwi mi donoszenie ciąży. Analizuje potencjalne przyczyny moich strat:

  • genetyka – mało prawdopodobna (dzieci z pierwszej i drugiej ciąży maja prawidłowe kariotypy, w trzeciej ciąży nie stwierdzono na usg żadnych nieprawidłowości),
  • trombofilia – wstępne badania nie potwierdziły choroby,
  • anatomia - prawdopodobnie nie, bo pierwsza ciąże donosiłam do 34. tygodnia,
  • endokrynologia - prawdopodobnie nie,
  • immunologia - niezbadana,
  • wirusy, bakterie - prawdopodobnie nie

W mieście, gdzie mieszkam ani w okolicy nie ma ginekologa - immunologa Na stronach poświęconym poronieniom i niepłodności znalazłam dobre opinie na temat lekarki z Warszawy. Decyduję się jechać na wizytę. Odbieram również dokumentację medyczną ze szpitala. Analizując dokumenty trafiam na wynik ostatniego wymazu szpitalnego, robionego dzień przed porodem Zosi. To była klebsiella pneumoniae - przyczyna nagłej akcji porodowej . Ale czemu w szpitalu mi o tym nie powiedzieli (w wypisie ani słowa) - i jak tu mieć zaufanie do lekarzy - nigdy bym nie chciała trafić do tego szpitala- postanawiam w duchu. Jestem w Warszawie na wizycie lekarskiej. Wyciągam wszystkie badania i moją skróconą historię medyczną. Pada podejrzenie zespołu antyfosfolipidowego. Ale straty w drugim trymestrze ciąży mogą dotyczyć innych schorzeń, w tym chorób metabolicznych. Dostaje listę badań do zrobienia. No i sugestia, żeby się wstrzymać z ciążą, aż będą wyniki. Czuję, ze wstępuje we mnie nadzieja, ze może jestem na dobrej drodze do odnalezienia przyczyn strat i niepełnosprawności córki. Uczucie smutku zastępuje optymizm, sama się sobie dziwię, skąd u mnie taki stan. Pamiętam siebie po stracie Adasia, przygnębienie było nie do opanowania miesiącami, teraz tego nie ma. Mąż zaczyna mi się podejrzliwie przyglądać i pytać, czy mój nastrój nie jest związany z ciążą. Uważam to za absurd, przecież w poprzedniej ciąży musiałam się leczyć, żeby w nią zajść, więc czy jest możliwe, żeby teraz się udało bez leczenia, monitoringu etc.... Ale po kilku dniach robię test i okazuje się, ze w ciąży jednak jestem!

Aniołek - odszedł w 10. tygodniu

Mimo pozytywnego testu czuję się dziwnie jak na ciążę. Wg badań ciąża jest, bHCG przyrasta książkowo. Ale ja nie czuję, jak zawsze przy ciąży, żadnych objawów. Nie odrzuca mnie od słodyczy, co było normą przy każdej ciąży, brak tego metalicznego posmaku w ustach.... Czekam też cierpliwie na wyniki badań zleconych podczas wizyty w Warszawie. Gdy jest 9 tydzień ciąży, idę na usg. Lekarz, w najdelikatniejszy sposób, jak tylko może, pokazuje mi na usg pusty pęcherzyk bez zarodka. Czyli moje obawy, że coś jest nie tak potwierdziły się... Lekarz zna moja historię i radzi jeszcze poczekać, ze to może nie ten tydzień, przecież to musiało się zdarzyć w drugim cyklu po porodzie Zosi, hormony są rozchwiane..... Ale, jakby się zaczęło krwawienie, to radzi udać się do szpitala. Widmo szpitala mnie przeraża. Kolejne dni czuję się jak na bombie. Szukam pomocy w matemblewskim sanktuarium. Jak rozwiązać tę sytuację, gdy to się stanie?- jechać do szpitala czy czekać? Jeśli czekać, to jak długo? Za dwa dni, gdy jestem w domu wieczorem, zaczynam krwawic. Po kontakcie telefonicznym z lekarzem decyduję, że zostanę w domu, dopóki wytrzymam psychicznie i fizycznie. Biorę coś przeciwbólowego. Wytrzymuję całą noc i rano idę na usg. Są szanse, że wszystko się prawdopodobnie oczyściło. Dostaje receptę na antybiotyk i badania poziomu bHCG. W międzyczasie doczekałam się wyników badań zleconych w Warszawie. Prawie wszystkie są w normie, tylko jedne badania potwierdzają istnienie u mnie przeciwciał. Teraz powtarzam je po raz drugi, gdy już w ciąży nie jestem. Przeciwciał, które wtedy miałam, teraz nie mam. Czyli diagnoza immunologa potwierdziła się. Jadę do Warszawy na wizytę z kolejnymi wynikami. Lekarka widząc moje badania tylko pokiwała głową. Miałam namacalny dowód na przyczynę strat moich ciąż. Zleca dodatkowe badania, ale jest w stanie napisać mi zalecenia co do leków w kolejnej ciąży. Ale decyzja o niej zależy od mojej psychiki. Z jednej strony boję się kolejnej ciąży, ale równocześnie przeświadczona jestem, że nie mogę z decyzją za długo czekać, bo niedługo skończę 39 lat... Nie wiem też, czy nie będę musiała podejmować leczenia, żebym mogła starać się o dziecko. Gdy człowiek tak bardzo pragnie macierzyństwa, nie potrafi się cofnąć przed niczym....W pracy biorę urlop i lecimy całą rodziną do Rzymu. To miasto nas zachwyca, mimo niesprzyjającej spacerom, marcowej pogody. Czyżby to dobry omen?

Jadzia

Nie czekam dłużej niż dwa tygodnie po owulacji, robię test. Nie wierze, są dwie kreski! Następnego dnia robię badania na przeciwciała, kupuję w aptece zestaw leków, oj dużo tego mam, ale jestem jak nigdy dotąd przekonana, że moja ciąża bez leków się nie obejdzie... Piszę list do sióstr dominikanek z prośbą o medalik, boję się nosić znów pasek... Nie decyduję się na wizytę w poradni genetycznej. W 12 tygodniu idę na usg. Lekarz nie widzi nic niepokojącego przy badaniu, ale ze względu na to, co przeszłam wcześniej, zaleca kontrolne usg za dwa tygodnie. Miał wyczucie, w kolejnym usg szyjka skróciła mi się o 2cm, dostaje skierowanie do szpitala na założenie szwu. Wytrzymuję jakoś ten tydzień ostro leżąc i w zaplanowanym terminie idę do szpitala, gdzie zakładają mi szew. W myśl zasady „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki” wybrałam kolejny szpital w moim mieście ( trzeci i ostatni...) . Ale w tym szpitalu jakoś troskliwie się zajmują niż w poprzednim, gdzie mi zakładano mi szew, gdy byłam w ciąży z Zosią. Gdy nagle, dzień po zabiegu zaczynam krwawić, zostaję w szpitalu na dłuższej obserwacji. Wychodzę do domu z zaleceniem oszczędnego trybu życia (skąd ja to znam...). Cały dom jest podporządkowany mojemu „trybowi życia”. Dochodzę do wprawy jedząc posiłki na leżąco. Leki uspokajające doprowadzają mnie do stanu permanentnego snu. A ja znowu czuję niepokój, bo zbliża się 20 tydzień. I znowu czuję napinania brzucha, przedwczesne skurcze. Zwiększam dawki leków wg wskazań lekarskich, ale czuję, że mój organizm raz walczy, a czasami jakby nie mógł sobie poradzić z ciążą. W 26 tygodniu nagle zaczynam krwawić. Jadę do szpitala. Tam na izbie przyjęć robią mi usg, krwawienie prawdopodobnie jest ze szwu, ale z dzieckiem wszystko w porządku, waży około kilograma. Ze względu na moja przeszłość położniczą kierują mnie na salę porodową, gdzie podłączają do ktg i zakładają kroplówki z fenoterolem, żeby wyciszyć skurcze, które mogą się pojawić. Podają sterydy na rozwój płuc u dziecka. Widzę przerażenie w oczach męża, gdy przychodzi na salę. Po kilku godzinach spędzonych na porodówce wszystko się uspokaja, nie czuje żadnych skurczy, położne wiozą mnie na patologię ciąży. Leżenie w domu zamieniam na leżenie w szpitalu, reżim szpitalny jest ostrzejszy, bo nie mogę się nigdzie ruszać, a łóżko ułożone w ten sposób, by nogi leżały powyżej miednicy. I świadomość, ze to dopiero 26 tydzień. Czasami czuję skurcze, ale wydaje mi się, że są one coraz rzadsze i słabsze. Przez tyle tygodni, które tam leżę, przewija się kilkanaście dziewczyn z zagrożoną lub z ciążą po terminie, z kilkoma z nich utrzymuję kontakt do dziś. Żeby nie zwariować, słucham radia, najwięcej rmf classic Dużo wsparcia dają mi odwiedziny rodziny i znajomych. Codziennie wsparcia duchowego udziela kapelan szpitalny Po 30 tygodniu ordynator zaleca odstawienie kroplówki oraz powolne uruchamianie się. Mam barierę psychiczną, żeby wstać, bo wracają przeżycia ze szpitala klinicznego, gdy w ciąży z Zosia na siłę kazano mi podnosić się i chodzić. Ale tu po kilku sugestiach położnych, że może by spróbować, z dnia na dzień powolutku zaczynam siadać, a potem chodzić do łazienki. I .... nic się dzieje, przedwczesne skurcze ustały. Gdy kończę 34 tydzień ciąży, mogę wrócić do domu, bo minęło ryzyko porodu przedwczesnego. Ale ja się boję, bo jestem osłabiona leżeniem i mam założony szew. W 36 tygodniu ściągają szew, ale mam już rozwarcie, stad poród może nastąpić w każdej chwili. Ale moje dziecko nie spieszy się teraz na świat - czy to będzie córeczka czy synek, dowiemy się przy porodzie. Urodziłam córkę w ostatnim dniu 37 tygodnia ciąży.

Gdy jest się w ciąży zagrożonej, ważne jest wsparcie w prowadzeniu domu ze strony domowników. U nas, gdy mój stan wymagał leżenia, zajmował się domem i córką mąż. Z chwilą, gdy musiałam przebywać w szpitalu, mąż dzielnie zastępował mnie w kontaktach z córką (z racji jej choroby nie mogłyśmy się widzieć - a dla nas to było pierwsze tak długie rozstanie). Wspierali go bardzo jego rodzice, którzy pomagali mu w opiece nad naszą córką i domem.

Beata

Świadectwa
(wszystkie treści są własnością Wspólnoty Rodziców po Stracie Dziecka, kopiowanie i udostępnianie bez zgody zabronione)

Używamy plików cookies Ta witryna korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności i plików Cookies .
Korzystanie z niniejszej witryny internetowej bez zmiany ustawień jest równoznaczne ze zgodą użytkownika na stosowanie plików Cookies. Zrozumiałem i akceptuję.
34 0.056058883666992